Wakacje Romana, czyli Roman Holiday...?

 

Rzymskie wakacje (1953), reż. William Wyler



Z komediami romantycznymi nie miałam za dużej styczności i myślę, że ten gatunek raczej nie znajdzie się, chociażby w liście ‘top 5 moich ulubionych gatunków’ (oficjalnie jeszcze nie posiadam takiej, stwierdzam intuicyjnie). Świadomie jednak nie rezygnuję z poznawania filmów określonych jakąś tematyką i daję im szansę. Tak właśnie było w przypadku Rzymskich wakacji, które komedią romantyczną właśnie są i którą obejrzałam i oceniam dosyć pozytywnie, lecz z przymrużeniem oka. 

Do seansu przyciągnęła mnie kultowa otoczka składająca się na obecność tego filmu w jakże ważnej [ ;) ] liście Top 500 Filmweba (a ja sobie postawiłam szczytny cel obejrzenia z niej wszystkich pozycji) oraz ogólnie znany tytuł i obsada – Audrey Hepburn, jako Księżniczka Anna oraz Gregory Peck, jako Joe Bradley – dziennikarz amerykańskiej agencji prasowej. 


Ciekawą informacją jest też to, że jest to pierwszy amerykański film w całości nakręcony we Włoszech. I choć nie gwarantuję wam, że doświadczycie wspaniale wylewającego się z ekranu, słonecznego rzymskiego klimatu, to też nie powiem, że jest on tam nieobecny. Myślę, że ta czerń i biel trochę jednak temperaturę ochładza i ogranicza nasze zmysły, bodźce w odbieraniu pięknych wakacyjnych, ciepłych, radosnych chwil, jakie Anna przeżywa po wyrwaniu się z królewskich salonów nocą, która dla niej przeznaczona była na krakersy, mleko i sen. To właśnie ta informacja, że widzimy Rzym, a nie studio w Hollywood, czy jakieś obrazy nałożone na zielone płachty, czy inne CGI, jest jakby szczyptą brakującej przyprawy (ach, Paprika utknęła mi chyba w podświadomości :p), która nadaje naturalność całemu widowisku. Więc jeśli chodzi o lokację – magiczna, jak mogłoby być inaczej w przypadku takiego miasta, które broni się samo w sobie – chociażby własną rozpoznawalną architekturą, może dlatego też postawiono na proste, stabilne i niewyszukane kadry i zdjęcia? Ciężko stwierdzić jak mógłby ten film (lepiej/gorzej) wyglądać przy innych kompozycjach fotograficznych, może byłoby zbyt wyszukanie? Nie wiem, ale w tym przypadku ta prostota dobrze równoważy królewski, szykowny, bogaty przesyt kostiumów i biżuterii Anny, i pozostałych osób z tych kręgów, tym samym dobrze pasując do codziennego skromniejszego stylu lat 50 pozostałych bohaterów  i… no właśnie tego klasycyzmu nawiązującego do antycznej, wspomnianej już architektury Rzymu.


Muzycznie jest przyjemnie i podobnie jak w przypadku formy kręcenia: nie ma nic szokującego, nowego, wszystko to jest poniekąd znajome. Dzięki temu można skupić się bardziej na bohaterach i całkiem kreatywnej, mało wymagającej opowiastce, która błyskotliwymi drobnostkami zaskakuje widza. Jest tu wiele niewymuszonego humoru (świetne dialogi!!), urokliwości, niewinności (nie tylko we wzroku, uśmiechu i w gestach Hepburn). Mimo ogólnej romantycznie naiwnej przypadkowości tej historii zakończenie zdaje się być czymś zdroworozsądkowym, czymś, co sprowadza na ziemię, ale wciąż pozostawia nutę wzruszającej magii kina, niczym wróżki u Lyncha.



Dla tych zabawnych dialogów, dla sennej i oczytanej Hepburn, i dla celowo rozlewającego napoje na znajomym – fotografie, Pecka, dla Giovanniego ze strzelbą, dla sceny z bucikiem, dla bójki na potańcówce, dla kamiennej twarzy, która kłamstwa wykrywa i dla wielu innych myślę, że warto poświęcić tę 1 godz. 58 min. No i można sobie pooglądać trochę Rzymu z domowego zacisza, bo wiadomo, jaką mamy sytuację. 



Z łatwością da się więc utożsamić ze zmęczoną obowiązkami, rozkładami różnych zajęć, księżniczką Anną i wraz z nią uciec w nasycone beztroskim życiem miasto, by potem przyznać racji jej stwierdzeniu, że:

„- Gdybym nie była świadoma swoich obowiązków wobec rodziny i kraju, nie wróciłabym dziś. Ani już nigdy”.

Y

Komentarze